piątek, 27 listopada 2009

po raz enty jestem genialna...

tak, właśnie tak... jestem genialna... szkoda tylko że nie potrafię poradzić sobie z własnymi dziećmi.. ale dziś byłam genialna...
zacznijmy od początku...
jakiś czas temu przez nieuwagę zalałam sobie palnik w kuchence gazowej... palnik którego używałam codziennie... nie za duży, nie za mały... w sumie najlepszy i pewnie dlatego tak eksploatowany... ponieważ jestem osobą leniwą na swój sposób staram się usprawniać sobie życie i tak począwszy od pasty do butów w spraju, przez zmywarkę do naczyń i telewizor, sprzęt grający na pilota... a skończywszy na samochodzie z autoalarmem i central zamkiem... kupiłam sobie do zlewozmywaka w kuchni wlewkę z wężem jak do prysznica żebym mogła postawić sobie garnek na gazie i wlać wody do wielkiego gara na rosół... tak więc moje lenistwo doprowadziło do tego że zalałam palnik... miałam nadzieję że jak wyschnie to będzie działał jak trzeba... ale nic z tego... palnik pokazał mi środkowy palec i stwierdził że nie będzie ze mną współpracował... dwa tygodnie wyginałam się gotując na "nietakich" palnikach aż wreszcie powiedziałam sobie "basta"! ponieważ mam "talent" po moim tacie który był wszechstronnie uzdolniony technicznie... ja też ten talent posiadam... ojciec całe życie chciał zrobić ze mnie chłopca... byłam strzyżona na "pazia", nosiłam spodnie i całymi godzinami siedziałam z nim w piwnicy przyglądając się temu co robił... a robił różne cuda... naprawiał rowery, grzebał przy motorze, kleił mamie taborety, zbijał ramki do obrazków, regenerował akumulatory, kleił podeszwy w butach na specjalnym kopycie, pastował nam buty, remontował "skarpetę" znaczy się Syrenkę (samochód taki) a ja... podawałam narzędzia, patrzyłam, przytrzymywałam... i w ten sposób mimo woli chłonęłam wiedzę tak bardzo potrzebną samotnej kobiecie... wiem na przykład że do uszczelniania zaworów w rurach wodociągowych można używać teflonowej taśmy a do uszczelniania mufek w rurach gazowych lepiej używać pakuł konopnych moczonych w oleju lnianym... bo są szczelniejsze... a poza tym rury z wodą są tzw białe ze szwem a do gazu muszą być czarne bezszwowe chociaż teraz i tak wszystko robi się miedziane... umiem posługiwać się gwintownicą i narzynkami, potrafię wymienić uszczelkę w kranie (chociaż kiedy mogę się kimś -moim Niedźwiadkiem-wyręczyć robię to) bo przecież do cholery jestem kobietą a nie chłoporobotnikiem! co nie zmienia postaci rzeczy że wiele umiem. sama sobie naprawię suszarkę do włosów, czajnik bezprzewodowy, zawieszę żyrandol, położę tapetę (nawet na suficie), zrobię wylewkę i położę parkiet... mój ojciec wbrew pozorom był dobrym nauczycielem... ale wracając do mojego zalanego palnika... odpaliłam neta, znalazłam instrukcję konserwacji kuchenki i ... zrobiłam to... zakręciłam zawór gazowy, rozkręciłam pół kuchenki, wyczyściłam, wymyłam rozpuszczalnikiem (pędzelkiem), wyszorowałam szczotką drucianą i.... DZIAŁA! tadaaam! naprawiłam sobie palnik... miedzianym drucikiem przepchałam dyszę i jest ok... jestem z siebie dumna... On na pewno też byłby dumny chociaż pewnie nigdy by mi tego nie powiedział... taki był dziwaczny trochę... pewnie nikt nie nauczył go okazywania uczuć... teraz wisi u mnie w kuchni na kalendarzu i pewnie gdzieś tam z góry patrzy na swoje dzieło... na pierworodną córkę trochę babochłopa ale za to umiejącą poradzić sobie w życiu (przynajmniej technicznie)...
ech... kocham Cię tato... mimo wszystko...
:o))

piątek, 20 listopada 2009

meil do nieznajomej

dziś jest TEN dzień... dzień zero... dzień w którym... tak się złożyło że opatrzność zesłała mi Ją... i jej małą depresję... więc do Niej napisałam:
"Słonko... nie łam się... to nie takie straszne mieć chandrę... a depresja... depresja to stan duszy... składowa wszystkiego tego co nas dotyka... dobrego i złego... i wcale nie trzeba mieć myśli samobójczych żeby swój stan określić jako depresyjny... opowiem Ci moją historię... jeśli chcesz... dziś jest ten właśnie dzień... ten w którym tak na prawdę zaczęłam żyć na nowo... choć wtedy, dokładnie 5 lat temu świat zawalił mi się na głowę... w lipcu 2004 roku dowiedziałam się że mam nowotwór macicy... strzał między oczy! z dnia na dzień straciłam wszystkie plany, nadzieje, marzenia... operacja, rekonwalescencja, psycholog żebym mogła stanąć na nogi, powrót do pracy... i 19 listopada... odszedł mój mąż... zostawił mnie jeszcze nie do końca zdrową z dwoma dorastającymi synami (13 i 16 lat) , komornikiem na karku, długami w spółdzielni, elektrowni, gazowni i totalną pustką w głowie (po jego odejściu po raz pierwszy w życiu otworzyłam jego korespondencję z banku, okazało się że ma uzbierane na koncie ponad 24 tys złotych) ... płakałam bardzo długo... nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie pomagały wizyty u psychologa, rozmowy, zapomogi, przyjaciele... nie pomagało nic... w ciągu miesiąca schudłam 6 kilo, w Wigilię Bożego Narodzenia złamałam nogę w kolanie... to był gwóźdź do mojej wewnętrznej trumny... nie żyłam... nie myślałam, nie spałam, nie jadłam, kładłam się zmęczona, nie mogłam zasnąć, kiedy zasnęłam budziłam się po dwóch godzinach ze świadomością że umieram, że moje serce przestaje bić, że nie mogę oddychać, że nie mogę wydobyć z siebie wołania o pomoc... leżąc w ciemności nie miałam siły płakać... umierałam... moje dzieci były zaniedbane, starszy syn przestał chodzić do szkoły (1 klasa technikum) , młodszy był bardzo dobrym uczniem... zaczął mieć kłopoty w szkole... a ja... ja umierałam... nie potrafiłam żyć.. aż któregoś śnieżnego i mroźnego dnia wstałam i poszłam do sąsiadki... jest pielęgniarką w akademii... poprosiłam o pomoc... zaraz na drugi dzień dostałam karteczkę z umówioną wizytą do psychiatry... z nogą w gipsie od kostki do pachwiny, o kulach, autobusem z tego cholernego miejsca które przypominało mi co dzień jaka jestem beznadziejna pojechałam do akademii medycznej w Gdańsku... lekarz kiedy mnie zobaczyła bez słów wiedziała że potrzebuję natychmiastowej pomocy... byłam cieniem człowieka... dostałam silne leki antydepresyjne, nasenne i jakieś tam jeszcze... po tygodniu byłam innym człowiekiem... stawałam na nogi... był luty a ja wreszcie po 4 miesiącach beznadziei i życia we łzach zaczynałam widzieć świat... i nagle wszystko zaczęło się układać... z polisy dostałam świadczenie z tytułu przebytej operacji na nowotwór... spłaciłam komornika, ślubnego ściągnęłam o pieniądze za zaległe czynsze, gaz, światło... pieniądze z polisy wystarczyły też na rowerek do rehabilitacji kolana i mały samochód, zaczęłam chodzić na basen, wróciłam do pracy i... drugi raz złamałam to samo kolano... MASAKRA! ale tym razem wiedziałam co robić...do pracy chodziłam z gipsem, nie siedziałam sama w domu, zaczęłam spotykać się ze znajomymi, wyremontowałam kuchnię, po prostu zaczęłam żyć na własny rachunek... potem przyszło lato i nagle okazało się że ważę 20 kilo mniej! jestem laska! faceci się za mną oglądają! nie jestem starą bezużyteczną babą! potem przyszedł czas na spotkanie z psychologiem... program dla kobiet które chcą świadomie kierować swoim życiem (również duchowym i emocjonalnym), to właśnie on nauczył mnie radzić sobie z depresją i niewygodnym stanem umysłu... dziś, po 5 latach od tamtych wydarzeń jestem nowym człowiekiem... resztę napiszę Ci w następnym meilu bo nie wiem czy takie eseje można tu pisać... buźka i lecę pisać dalej
:o)"

niedziela, 6 września 2009

kolejne 18 urodziny

i znów minął rok... jaki był? w sumie... chyba nie najgorszy... chociaż czasem wolałabym żeby nie minął... bo rok temu miałam ojca, mój starszy syn pracował, młodszy się uczył, z exiem miałam dobry kontakt, moje włosy były piękną blond burzą loków, spędziłam urlop w Egipcie i miałam chyba mniej problemów z samą sobą... a dziś... dziś jestem półsierotą, starszy syn wyczynia cuda bo kolejny miesiąc nie pracuje, nie płaci rachunków i Bóg jeden wie z czego żyje, młodszy syn rozpoczął po raz kolejny naukę w 1 klasie liceum (tym razem zaocznym bo na dzienne jest za stary), exio się burzy i jeży (ale na tę chorobę nie ma leku), dziś zrobiłam kolejne jasne pasemka na moich prawie prostych ze stresu włosach i żeby ukryć te siwe... a urlop... spędziłam w pięknym miejscu ze wspaniałą pogodą i czasem na oddech od zagonionego świata... i mimo wszystko jestem szczęśliwa... w radiu właśnie leci ... czy warto było starać się jak ja, czy mogę odejść sobie już bez żalu jeeee.... a ja siedzę i robię rachunek sumienia z minionego roku... i jakoś nie mam ochoty odchodzić do nikąd... bo przecież kiedyś musi być lepiej... może następne urodziny bedą weselsze... i jakiś palant na skypie nie będzie robił mi wyrzutów że nie chcę z nim gadać i że jestem egoistką bo chcę żyć dla siebie... i może pranie które zrobię nie będzie tak śmierdziało stęchlizną bo nie mam szafy w której mogłoby po wyschnięciu swobodnie wisieć tylko jest wepchnięte nogą na dno jedynej szafy w domu... i tak w ogóle może wreszcie uda mi się schudnąć bo mam dziś depresję ponieważ widziałam się z siostrą która znów schudła i wygląda jak laska a nie jak powiązana sznurkiem szynka... ech... życie... gdybyś dupę miało to bym cię w nią kopęła... chciałoby sie powiedzieć...
ale mam dzisiaj nastrój... mało urodzinowy... ale może pójdę do łóżka i zrobię renowację jakiejś kamieniczki w moim mieście... dawno tam nie zaglądałam... a chyba wypadałoby już posprzątać uliczki... posadzić nowe kwiaty, pomalować domy i zapytać tego pana w wielkim ciemnym domu czy niczego mu nie brak... lecę... żeby zdążyć przed snem...
dobranoc
:o)

poniedziałek, 6 lipca 2009

pier...ę to!

KURWAAAAA!!!!!!!!!!!!!! (przepraszam za słownictwo, zgodnie z teorią Johna Parkina przeklinanie jest niezłą formą zwalczania stresu).
no bo jak do jasnej anielki można odreagować totalny tumiwisizm mojego syna i wkurw...ce zachowanie "mojego" exia????
syn... po raz kolejny (drugi z rzędu) zawalił rok szkolny i znów nie zaliczył pierwszej klasy szkoły ponadgimnazjalnej bo... bo miał w dupie to co się do niego mówiło i oświadczył że "będzie uczył si e na własnych błędach". No szlak mnie trafia! po cholerę ja wydałam 2 tys na jego korepetycje? mogłam za to pojechać na tydzień do Egiptu i odstresować się na maxa! harowałam jak wół przy sprzątaniu służbowego mieszkania po jakiejś pindzie która zostawiała porozpierniczane waciki po całej chałupie... ale ok... dorabiałam bo miałam nadzieje że jak będe płaciła za korki z matmy i fizy to zaliczy rok, poczuje sie pewniej i będzie chciał się uczyć... i .... i gówno! jedno wielkie gówno! znowu nie zdał... nawet nie raczył odebrać świadectwa... i luzik! teraz jeździ sobie na wowerku i bimba... Bóg jeden wie co zamierza dalej robić... ponieważ 18 lat kończy w listopadzie to ma jeszcze 3 miesiące pewnych alimentów a potem? a potem HGW! do wieczorówki nie zamierza pójść bo to strata czasu, bo wieczory zawalone, bo z kumplami nie ma czasu pobyć, bo... bo... bo.... bo nie... a do zaocznej... w sumie zaoczne są tylko ogólniaki więc... nie wiadomo czy mu się zechce... a poza tym... trzeba by tam pojechać, zorientowac się, zawieźć jakieś papiery... a komu się teraz chce? teraz są wakacje! luz! laba! lato! olewka totalna! tylko że to na krótką metę bo wakacje za chwilę się skończą a w szkołach już nie będzie miejsca... i co dalej? on NIE WIE... proste... najłatwiej powiedzieć "nie wiem" a potem mieć wonty do decyzji podjętych bez jego udziału... tak jak było do tej pory... to jakiś chory film... poza tym wymyślił sobie, że do ojca to on pojedzie tylko na 2 tygodnie do pracy (bo do ojca na wakacje to się jedzie do roboty a nie odpocząć i pobyć trochę ze starym) a nie jak co roku na cały miesiąc bo potem to on, biedak ma tylko miesiąc wakacji i w sumie to się kumplami nie nacieszy... ale tym razem... DUPA! wielka dupa! bo ojciec powiedział NIE... nie chce go u siebie , bo twierdzi że wakacje to maja ci, co do szkoły chodzą a on... on nie zaliczył ani jednej klasy od dwóch lat więc wakacji też nie ma... pomijam fakt że za "zło całego świata" exio obwinia oczywiście MNIE... no bo kogusz to innego mógłby? prawda? że zaniedbałam dzieciaka, że wyganiam go na miesiąc do ojca bo sama chcę mieć miesiąc świętego spokoju (a tak! właśnie że chcę, bo mi się należy!), że w końcu mogłam tak dobrze pilnować jego szkoły jak pilnuję jego wakacji i takie tam różne pierdoły i niedorzeczności... jednymi słowy - nasłuchałam się jeszcze... a ja ? ja do jasnej cholery też mam swoją wytrzymałość! i powoli zaczynam pękać... bo co ja jestem kurde? maszynka do robienia kasy? prania? gotowania? sprzątania? zmywania? nie! nie dam rady! samochód mi szwankuje (muszę wydać kasę na mechanika), zdrowie mi trochę siada (powinnam odpocząć), znów przytyłam (nie mam czasu na porządną dietę), włosy i paznokcie mi się sypią jak nigdy dotąd, wyglądają jak ogryzione- fuj! (muszę zacząć jeść jakieś minerały-kasa jest na to potrzebna), jestem jakaś szroziemista... brak słońca (wychodzi kuracja antybiotykowa na zapalenie krtani i zatok) , wzrok mi siada... muszę iść do okulisty i optyka... hehe ciekawe za co? i tak kamyczek do kamyczka i uzbiera się chiński mur nie do przejścia... Bogu dzięki że moja nowa "filozofia życia" daje mi chwilę wytchnienia bo inaczej mogło by być krucho... a tak, czasem wpadnę do "swojego miasta" i poprawię co nieco tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. nie wiem co z moim urlopem... termin zbliża się nieuchronnie a ja... nie mam pomysłu co robić... pieniądze skończą się w tym miesiącu szubciej bo mechanik weźmie sporo, muszę zrobić przegląd samochodu bo do dziś jest ważny, w sierpniu zapłacić OC... chyba nie chcę tego urlopu... a możne wziąć jakąś pożyczkę i uciec choćby na tydzień gdzieś daleko? ale sama? i co ja tam będę robić? eee... nie wiem... na razie o tym nie myślę... żeby się nie dołować... a tak poza tym to hrabia syn młodszy właśnie wyruszył na swoim super rowerku zawieźć papiery do nowej szkoły... ciekawe czy tam dotrze... exiowi napisałam żeby się w dupę pocałował i do mnie nie odzywał a ja sama... pójde napić się ciepłego mleka i może zjem kawałek czekolady (dieta!) bo tak na prawdę... zgodnie ze wspomnianą teorią Parkina powinnam powiedzieć "PIER...Ę TO!!!" i żyć dla siebie...
"To decyzja o nieprzejmowaniu się. A więc co kryje się za tym podejściem? Prawdopodobnie wszystkich nas pochłaniają próby znalezienia sensu życia, podczas gdy powinniśmy zrezygnować z tych poszukiwań i dostrzec, że to, co mamy przed sobą, jest po prostu wspaniałe. Nie musisz postanawiać, że ”się zmienisz”, nie musisz bez końca analizować swoich ”problemów”, nie musisz być “lepszy”. Jesteś wystarczająco dobry. Nawet jeśli twój mózg mówi ci, że jest inaczej."
cytat z http://www.gazeta.uzetka.pl/index.php5?name=newsy&id=1912

więc zakładam kalosze i biorę mój super parasol który ochroni mnie przed deszczem złych myśli i zdarzeń i ruszam w świat... po raz kolejny żyć dla siebie...

wtorek, 2 czerwca 2009

trochę złote pantofelki...

chyba wreszcie przyszedł czas na zasłużony odpoczynek... i nie mówię tu o wakacjach tylko o tym że ostatnie 8 miesięcy dało mi ostro do wiwatu... było na prawdę ciężko... najpierw śmierć taty,później wojna starszego syna z ojcem, potem drugi zawał mamy, potem problem z młodszym... alkohol, fajeczki, wagary, te sprawy... i wreszcie ja... zdemolowana psychicznie i fizycznie (przytyłam chyba z 5 kilo!) rozlazł się gdzie mój związek ze Skarbkiem, dostałam w firmie "ultimatum" że albo poprawie swoje zachowanie (jestem niekompatybilna ze środowiskiem) albo pójdę na urlop na koszt państwa... znaczy się po prostu mnie wywalą... ciężka sprawa... jakoś mi się to wszystko porozłaziło w szwach... nie umiem tego utrzymać... jak zatkam jedną dziurę palcem to pojawia się druga i znów trzeba zatykać... w końcu palce też się kończą... i tak w kółko... ale... teraz chyba zaczął się MÓJ czas... czas w którym JA będę dla siebie najważniejsza... bo przecież kto ma zadbać o mnie jak nie ja sama... co prawda mama po śmierci taty wpiła się we mnie jak pijawka i trzyma bardzo mocno ale... dam sobie radę... kocham ją bardzo ale muszę mieć trochę przestrzeni życiowej... własnej przestrzeni, takiej tylko dla mnie... zaczęłam chodzić na spacery, jeździć na (pożyczonym) rowerze, byłam nawet dwa razy na basenie! co prawda kostiumy kąpielowe nadają się do wrzucenia do skrzyni PCK (bo są o 2-3 rozmiary za wielkie) ale kupię sobie nowe... i będę chodziła na basen... no... może pójdę kilka razy... korci mnie żeby kupić sobie wrotki (rolki odpadają)... ale w sklepach są tylko takie dla dzieci a na allegro są takie po 350 PLN a na takie to mi żal kasy... ale może coś wymyślę... teraz za namową kogoś, kogo darzę wielkim szacunkiem "buduję sobie moje miasto", takie miasto w mojej głowie, gdzie bywam co jakiś czas, gdzie mogę odpocząć, zmienić coś na lepsze i pobyć sama ze sobą... na szafeczce nocnej leży "sekret" który czytam sobie do poduszki... Ktoś powiedział mi że teraz jest "mój czas" że gwiazdy są mi przychylne, że jeśli czegoś bardzo zapragnę to na pewno to dostane.. tylko... muszę uwierzyć w siebie... muszę codziennie starać się być dobrym człowiekiem... dla siebie... i być wdzięczną sobie za to że jestem taka jaka jestem... że umiem to co umiem, że mam to co mam bo przecież zawsze mogłam trafić gorzej... i stąpać po ziemi w drewnianych chodakach a nie w trochę złotych pantofelkach... więc teraz idę zrobić SOBIE pachnącą kąpiel i wskoczę do łóżka... w końcu każdej z nas należy się odrobina kobiecego luksusu...
dobranoc...

piątek, 17 kwietnia 2009

nieoczekiwany zwrot akcji

no i jestem... po świętach, trochę lżejsza (mimo świątecznego obżarstwa) i trochę lepiej śpię...
ale może zacznę od początku...
ponieważ jakiś czas temu dopadła mnie zmora zwana depresją poszłam do "pani doktór" która nie słuchając co do niej rozmawiam wypisała mi receptę na jakieś dragi... popełzłam do apteki, wydałam kasę, załadowałam torebkę pudełkami z pigułami i wróciłam do domu... następnego dnia rano po śniadaniu połknęłam pigułę... i tak z dnia na dzień łykałam je regularnie... co prawda czasem w weekend zdarzyła mi się zapomnieć ale przecież świat się od tego nie zawalił... a przynajmniej tak mi się wydawało do "lanego poniedziałku"
przygotowując święta zapomniałam wziąć dragi w sobotę, potem w niedzielę wielkanocną pojechałam na śniadanie do mamy więc też nie wzięłam (skleroza postępująca) a potem w lany poniedziałek stwierdziłam ze jak przez dwa dni czuję się bez nich dobrze to po co je w ogóle brać... i tu się moooocno pomyliłam... dzień był piękny, słoneczny, po śniadaniu około 15.00 (hehe) pojechałm do mamy żeby wywlec Ją na spacer bo co tak bedzie sama w chałupie siedziała... poejchałyśmy więc nad morze do Brzeźna... było super! spacerowałyśmy w słonku popijając "krople beskidu" i plotkując o czym tylko się dało... po spacerze pojechałyśmy do mamy, zjadłyśmy po jajku w majonezie i kawałku ciatsa, wypiłam herbatę i pojechałam do domu. Nic nie wskazywało na to że mój żołądek nie będzie chciał ze mną współpracować... wieczorem usiadłam ze kubkiem mietowej herbaty przed TV i ... zrobiło mi się niedobrze... ale stwierdziałm że to pewnie to jajo w majonezie się tam kotłuje więc dla świętego spokoju poszłam spać (bo rano do roboty!) rano jak zwykla wstałam, wypiłam kubek mleka i zapakowałam do torebki miętowe saszetki z herbatką... było spokojnie... do 10.30... potem zaczęła się "polka"... żołądek żył własnym życiem a ja musiałam skończyć to, co zaczęłam... skończyłam i o 13 zwolniłam się do domu bo mdłości nasiliły się na tyle że miałam zawroty głowy... jadąc do domu kupiłam sobie warzywka z cielęcinką dla dzieci od 7-go miesiąca życia bo przecież coś trzeba wrzucić "na ruszt" żeby nie zemdleć... w domu podgrzałam sobie tego "Gerbera" w mikrofali i zjadłam ze smakiem... to niestety nie był dobry pomysł... po godzinie "oddałam" cały obiadek umywalce... bleeeee..... i tak jeszcze 4 razy do 20.00... w między czasie obczytałam ulotkę od moich ekstra piguł i... wyczytałam że to objawy uzaleznienia i zbyt drastycznego odstawienia leku!!!!!!!! MATKO KOCHANA! JESTEM LEKOMANKĄ!!!! pomyślałam ze zgrozą... ale to przeziez niemożliwe żeby po 4 tygodniach pobierania piguł uzależnić się od nich...! postanowiłam sobie że już nigdy nie wezmę niczego co mogłoby mnie doprowadzić do teakiego stanu... a depresja... poszła w cholerę razem z "obiadkiem gerbera" do umywalki... teraz czuje się dobrze, nie mam depresji, co prawda jeszcze nie jem normalnie ale za to śpię jak niemowlę (ciekawe jak długo) i mam w d...e wszystkich ekstra lekarzy... sama sobie dam radę... (z niewielką pomocą pani psycholog, to przynajmniej nie uzależnia)
ufff.... dziś jest piątek a ja ważę o 1,5 kilo mniej niż przed świętami... hehehe... niezła kuracja... ale nie polecam bo można wpaść w bulimię albo jakieś inne paskudztwo...
idę napić się mleczka mojego ukochanego i spadam do łóżeczka... cholera! a może ja od mleka też jestem uzależniona?! hm... no nie wiem... w końcu piję je od urodzenia i to w niemałych ilościach... codziennie! ale to chyba dobre uzależnienie... mój dziadek ś.p. zawsze pił dużo mleka i jadł twarożek i do końca życia miał wszystkie swoje własne zęby! (no, poza jednym wybitym hi hi) to i ja tak mogę... w końcu nie na darmo mówią reklamy "pij mleko, bedziesz wielki"


dobranoc :o)

środa, 25 marca 2009

panna Nikt

jakoś nie mam ostatnio weny do pisania... może to ta cholerna zima na dworze a może zima we mnie? coś się we mnie popsuło... coś zamarzło albo wyschło... Bóg jeden wie co się stało... jestem jakaś zdemolowana psychicznie... emocjonalnie i duchowo... pomijam aspekt fizyczny który też pozostawia wiele do życzenia... nie mogę zebrać myśli... wszystko mnie drażni, płaczę z byle powodu... nawet leżąc z kotem na dywanie wpadam w histerie... i wyje... wyje do telewizora, do kromki chleba i do kałuży na ulicy... wszystko jest nie tak... dieta mi nie wychodzi, kręgosłup boli, z "młodym człowiekiem" ciężko się dogadać (ostatnio dowiedziałam się że jestem TYLKO matką) z moim Szczęściem nie nadaję już na tych samych falach... coś mi się to życie pier... li... ech... żeby tak można było zostawić to wszystko w diabły i uciec na koniec świata... tam gdzie nikt nie będzie kazał mi rano wstawać do pracy, gdzie jest ciepło i nie trzeba niczego dźwiagać, gdzie wreszcie można by odpocząć do wszyskich trosk codzienności... marzę... marzę o ciepłym morzu, czystym piaseczku, lodach w pucharku i soczystym melonach z lodówki... marzę o muzyce, zapachu łąki, promieniach słonka i nie wiem o czym jeszcze... to niby tak niewiele a jednocześnie tak nieosiągalne... żeby tak można było wyjechać choć na chwilę... tęskinię za latem...
pomarzyć dobra rzecz... u nas przecież nawet ta pioruńska wiosna sie spóźnia a co dopiero lato... ech... ciężko mi... usmiechać się, kochać, być piękną... ciężko mi żyć... pewnie znowu dopadła mnie depresja.... głeboka jak rów mariański... chciało by się krzyczeć NIECH MNIE KTOŚ STĄD WYCIĄGNIE!!! ale nie mam sił... byłam u lekarza... dostałam jakieś piguły... łykam... nie wiem co z tego będzie... czeka mnie wizyta u psychologa... dzis rozmawiałam z moim Skarbem... że chyba już nie mam sił, że się wypalam, że nie dam rady tak dłużej być nikim, że jakby co to ja i tak się nie dowiem bo niby dlaczego, bo kto ja dla niego jestem.. że może... nie wiem.... może jednak nam się uda... nie wiem...
dobranoc...

sobota, 14 lutego 2009

szatańskie walentynki...

no i już połowa lutego... już 14... Walentynki... paskudne amerykańskie pseudo-święto nastawione na komercje, sprzedaż byle czego i byle komu... niby cel szlachetny bo przecież w imię miłości a tak na prawdę... wielka ściema, kicz i bzdura bo przecież jak się kocha to nie potrzeba ustanawiać żadnych specjalnych świąt ani okazji do tego żeby to sobie okazywać a jednak... coś w tym jest... może ci, o których często zapominamy przyślą nam smska z Walentynką? może ci o których pamiętamy uśmiechną widząc Walentynkę od nas? a może to kolejna okazja by zastanowić sie kogo tak na prawdę kochamy i dlaczego?
ja mam kilka osób na swojej liście do kochania... są tam moi synowie (kocham ich bo są moimi synami), jest mama... bo jest moją mamą, jest siostra bo... wiadomo mam ją jedną więc kocham... jest mój Skarbek Niedźwiadek najukochańszy na świecie którego baaardzo kocham bo... bo jest taki jaki jest i jest wart kochania, i jest... no cholera jest na tej liście mój exio... nie potrafię pozbyć się tego uczucia... a może tak do końca nie chcę? oczywiście jemu nie wysyłam Walentynek bo... bo nie i już! w końcu jest moim exiem i nie powinien dostawać Walentynek od mnie... ale czasem mam ochotę wysłać mu coś... tylko wtedy rodzą się we mnie takie dwa oblicza... jedno z psią, poddańczą wieczną miłością, wybaczająca wszystko, siedzącą sobie cichutko w kąciku i czekającą na pozytywny gest... za to drugie... hehehe... to drugie znacznie bardziej mi się podoba... jest szatańsko wyrafinowane w swojej wredocie... mściwe i pamiętliwe, kwaśne i obżydliwie
zazdrosne...
tak więc to pierwsze anielskie pewnie napisało by tak:

"niestety nie mój Misiaku... życzę ci spełnienia wszystkich najskrytszych marzeń, dużo zdrówka, żeby Twoje serduszko nie szwankowało, pomyślności, żeby wszystko czego dotkniesz sprawiało ci radość, niech Ci przez całe życie towarzyszy słonko i ciepły pomyślny wiatr, niech interesy idą Ci jak po maśle, życzę ci wielkiej miłości i poczucia że jesteś kochany i potrzebny... i żebyś nigdy nie był samotny... już nie Twoja Walentynka"

bleeee... ale miód! aż mdli...


za to moje drugie JA napisało by z pewnością tak:

"hello Misiek! w tym pięknym dniu chcę ci złożyć życzenia... ponieważ już nie jestem twoją walentynką nie muszę życzyć ci wszystkiego najlepszego... mogę natomiast życzyć ci żeby ci życie szło jak po grudzie, żeby wszystko czego tkniesz swoimi łapami rozpadało się w pył, żeby ta twoja pinda kopnęła cię w dupę tak mocno że poczułbyś jak to jest być kopniętym w sam czubek głowy... i życzę ci żeby dała ci popalić w czasie kiedy najmniej się tego spodziewasz, żeby zatruła ci życie i wycyckała do zera śmiejąc ci się w twarz... żebyś poczuł jak to jest być tak bardzo zdradzonym, skrzywdzonym i niepotrzebnym nikomu jak to uczyniłeś mnie kilka lat temu... życzę ci tego z całego mojego poturbowanego lecz silnego wolą zemsty serca... na twoje nieszczęście już nie twoja Walentynka! bye!"

buhahaha.... niezła jestem...

ale tak na prawdę... pewnie nigdy mu tego nie powiem anie nie napisze bo... bo z jednej strony nadal cierpię gdzieś w głębi serca ale z drugiej nadal darzę go wielkim dozgonnym uczuciem ( na dnie mojego serca wykopał sobie małą norkę i zaszył się tam na zawsze) ... w końcu nie często spotyka się człowieka z którym spędza się "większe" pół życia... a tak poza tym... niech mu się wiedzie! a co mi tam! w końcu jak jemu będzie się powodziło to i ja nie będę miała powodów do ścigania go o alimenty... daj mu Boże... niech ma...
oj durna jestem... durna... ludzie czasem patrzą na mnie jak na zjawisko nadprzyrodzone i mówią "ty głupia jesteś czy jak? co ty jeszcze do niego czujesz? zrobił ci krzywdę więc go znienawidź!" a ja nie umiem... bo przecież były też dobre dni... piękne chwile, cudowne wydarzenia... mamy dwoje dzieci i mnóstwo wspaniałych wspomnień... nie można ich wykreślić z naszego wspólnego życia, nie da się... no, chyba że ktoś mam pamięć selektywną i pamięta tylko te złe... ale ja chyba nie... i tak sobie czasem myślę że ja chyba nie jestem normalna... ale przecież nie kocha się za coś... kocha się mimo wszystko...


dobranoc :o)

czwartek, 5 lutego 2009

prawie jak Violetta...

od czasu kiedy skończyłam 12 lat i moje włosy zmieniły się w stóg siana wiele osób mówiło mi że wyglądam jak Violetta Villas... (baaardzo śmieszne)... ja osobiście nienawidziłam swojej "szopy" do tego stopnia że czasem spinając je z uporem maniaka miałam więcej żelastwa na głowie (spinek, wsuwek i zapinek) niż owych włosów... obcinałam, upinałam, zapuszczałam i ... nic... nic nie pomagało, do zdjęcia na świadectwo ukończenia szkoły podstawowej poszłam do fotografa z mokrą głową bo inaczej nie zmieściła bym się w kadrze... he he... to nie żart... o proszę... to ja


ze słynnej Violetty miałam też totalne zamiłowanie do muzyki, śpiewu, opery itp... śpiewałam w chórze szkolnym, chórku kościelnym, zespole "Przymorzanki", męczyłam gitarę kolegi i uszy rodziców... no i z tego wszystkiego... nic nie wyszło... no cóż... czasem tak bywa, próbujemy znaleźć swoją drogę w życiu, rozwijać swoje pasje nie zawsze "trafione" ale jedno co rozwinęło się we mnie nader intensywnie to... miłość do kotów...
śmieją się ze mnie w pracy że jestem jak Violetta... nie dość że kudłata to jeszcze kociara... hehe...
a właśnie że tak! właśnie kociara... od wczoraj mam w domu nową lokatorkę, koteczkę, ma na imię Shine (błyskotka) i jest śliczna... taka wiskasowa... troche dzika ale myślę że moje dziewczynki szybko ją zaadoptują i bedzie jej u nas dobrze...
a moje włosy... szaleja i żyją własnym życiem... mają fazy jak kasiężyc... od stresu do stresu... raz są pokręcone jak murzyńskie loki a raz wiszą bez ładu i składu jak snopki siana...
jakoś nie bardzo idzie mi dzisiaj pisanie więc kończę tym optymistycznym akcentem... uśmiecham się spod mojej szopy...
dobranoc

sobota, 24 stycznia 2009

wieczorne kotowanie...

ciekawe że zwykle wieczorami miewam najlepsze pomysły, jakoś tak wtedy najlepiej pisze mi się listy, meile, smsy (ale nie szaleję bo to zwykle późny wieczór), wtedy wpadają mi do głowy najciekawsze pomysły, wyszukane słowa i logiczne zdania... może dlatego że po całym zwariowanym dniu człowiek kładąc się do łóżka robi mimo woli analizę tegoż dnia (przynajmniej my, kobiety tak mamy) tylko że wtedy nie do końca jest możliwość przelania swoich myśli na... cokolwiek... pisać mi się nie chce, klikać też, a gadać do dyktafonu tym bardziej... i te wszystkie "złote" myśli ulatują gdzieś wraz ze snem... szkoda...
wytrąciłam się w wątku... mój zwariowany kot (dziewczynka Mi-Luśka) włazi ma mnie, mruczy, pomiaukuje, mizia się i pokazuje brzuszek kładąc się na moich kolanach... nie mam możliwosci napisania czegokolwiek bo układa łapki i pysio na mojej ręce (tej z myszką) ogon wkłada mi do nosa i oczu, kręci się i ociera... po prostu daje mi do zrozumienia że pora iść spać... kocham te moje futerka... obie... gdyby nie one czasami wpadłabym w dół głęboki jak rów mariański i nikt by mnie stamtąd nie wydostał... a tak, przychodzą, przytulają się i wiem że jeszcze jestem komuś potrzebna, że ktoś na mnie czeka i miauczy pod drzwiami kiedy wkładam klucz do zamka, biegnie do kuchni (między nogami tak, że czasem potykam się o nie) i cieszy się kiedy wyciągam rękę żeby je pogładzić po grzbiecie... moje dziewczynki są strasznie kochane, wiedzą kiedy jestem szczęśliwa, biegają wtedy i bawią się... a kiedy mi smutno przychodzą, układają się na kolanach i mruczą...wtedy natychmiast robi mi się ciepło na duszy... i świat wydaje się cieplejszy... mogłabym wiele pisać o moich kotach, są ze mną od "zawsze" najpierw babcina Szarka, potem Kicia "dziadka" od mojej niani, później kot Majka przywleczony z podwórka do mieszkania w bloku i ułożony do snu w głębokim wózku dla lalek, kot Kuba mojej serdecznej przyjaciółki, kotka Emerytka z Kolonii Zręby najbardziej łowna ze wszystkich kotów na Suchaninie, następnie kotka Psotka mojej szwagierki... Bóg jeden wie co się z nią stało (z kotką) po wyrzuceniu jej z domu, kocur Mrukol... najwierniejszy przyjaciel który został podrzucony przez swoją mamę do mojej siostry za lodówkę i przyjechał do mnie przez cały Gdańsk w siatce reklamówce w dziecinnym wózku... miał wtedy 3 tygodnie i musiałam karmić go pipetą bo nie umiał pić z miseczki... potem Sara i Tina, moje ukochane dwie siostrzyczki (nie mogłam się zdecydować którą chcę więc wzięłam obie) Tiny już niestety ze mną nie ma... ale za to na jej miejsce przyszłą mała działkowa przybłęda Mi-Lusia... przylepka jakiej świat nie widział... no i rozwesela Sarę (starszą kotkę) żeby nie zgnuśniała...


kotami zaraziłam wielu znajomych, rodzinkę... siostrę bo ma którąś z kolei kotkę (obecna ma na imię Zyta), teściom podarowałam kocurka Florka, przyjaciółka ma koteczkę Raminę (nazwa od pierwszych liter imion RAfał Monika IwoNA) i wiele jeszcze innych osób...
hehe... ja chyba w poprzednim wcieleniu (jeśli oczywiście nie byłam Hitlerem, Gebelsem albo Iwanem Groźnym) byłam kotem... do tej pory chadzam własnymi drogami (nie wszystkim to odpowiada ale... to nie mój problem) uwielbiam mleko, mięsko (surowe również) rybki i jajka w każdej postaci... lubię kiedy jest mi ciepło i gdy ktoś podrapie mnie za uchem... na pewno byłam kotem... a jesli nie zwyczajnym kotem to z pewnością jednym z tego gatunku... może jednak lwicą?
dobranoc :o)

wtorek, 6 stycznia 2009

jak ranna lwica...

bycie matką to stresujące zajęcie... pełne trosk, obaw i pytań ale również radości, dumy i nadziei... w moim matkowaniu przeważa niestety troska z domieszką nadziei... ja sama nigdy nie byłam idealnym dzieckiem.. wagarowałam, kłamałam jakby mi ktoś za to płacił, kombinowałam na prawo a zwłaszcza lewo ale zawsze zapalała mi się czerwona lampka kiedy byłam bliska "przeciągnięciu struny"... moim dzieciom chyba wysiadła żarówka w tej lampce... nie pomagają tłumaczenia, prośby, groźby i zakazy, nie pomagają łzy i rozpacz... nie pomaga nic... gdzie popełniłam błąd w kształtowaniu ich osobowości? gdzie jest "haczyk"? dlaczego tak ciężko jest im zrozumieć że nikt za nich życia nie przeżyje, wiedza i doświadczenie nie przyjdzie samo, nie można ich zdobyć wpisując tajny kod jak w grze... i przede wszystkim że to życie jest tylko jedno i nie da się go przeżyć jeszcze raz i jeszcze raz... ja wiem, człowiek jest mądry swoją mądrością, mądrością którą sam zdobył na własnej drodze, ucząc się na własnych błędach i parząc własne palce ale do cholery przecież jeśli poparzy się całe dłonie to ciężko jest potem umyć twarz nie mówiąc o dźwiganiu swojego losu! dlaczego tak ciężko jest przekonać moje dziecko że zamykanie się w domu, "siedzenie" w kompie po 12, 14, 20 godzin, niedojadanie i nieodbieranie telefonów to nie jest życie... kiedy człowiek ma 21 lat to chyba powinien już zacząć myśleć... próbować być samodzielnym, niezależnym, samowystarczalnym... czy posiadanie samodzielnego (wynajętego, opłacanego) mieszkania, pracy z cotygodniową wypłatą o która nie trzeba było walczyć i możliwości zdobywania wykształcenia w szkole dla dorosłych to za mało żeby "normalnie" żyć? wydawanie zarobionych pieniędzy w 1 dzień (przez pozostałe 6 jedząc niewiele i byle co), zadłużanie się gdzie tylko się da (wypożyczalnia DVD, spożywczak, gazownia, elektrownia, resztki kumpli), oszukiwanie i łganie "w żywe oczy" (matce, ojcu, babci, bratu, znajomym), kombinowanie w pracy(znikanie na wiele godzin pod pretekstem przyniesienia śrubki z kantorka), podkradanie współpracownikom drugiego śniadania (bo na swoje nie ma już kasy), plotkowanie o każdym kto nawinie się na myśl... czy to jest sposób na życie? Panie Boże... czy ja już do końca życia będę się zastanawiała kiedy mój dorosły syn stanie mi w drzwiach i powie "nie mam dokąd pójść-zostaję", czy ja już nigdy nie będę miała spokojnego snu bez obaw że może dziś właśnie "przegiął" i leży teraz gdzieś w rowie i dogorywa bez przyjaciół, bez dziewczyny, bez kogokolwiek kto mógłby mu podać rękę? kocham te moje dzieci ale czasem nie mam już sił, nie wiem co robić, gdzie szukać wsparcia, jak uczyć żeby docierało... przecież ja nie mam stalowego zdrowia, nie jestem psychologiem, nie mam milionów żeby moje dzieci mogły "olać" życie i czerpać z tego co im matka da... nie mam... i nie chce mieć... chcę tylko żeby wyrośli na uczciwych, rzetelnych i uczuciowych ludzi... żeby byli szczęśliwi i może trochę bogatsi ode mnie, żebym mogła spokojnie przyjąć ich w domu bez obawy że zniknie mi książka, płyta, mysz komputerowa lub spodnie od dresu... czy to tak wiele? bardzo się staram nauczyć ich że "nie żyje się, nie kocha i nie umiera na próbę" że to nie gra komputerowa... że jeśli kogoś zranią to poleje się krew a nie pojawi się nowe życie... może jestem zbyt słaba? może za mało konsekwentna (dla własnego świętego spokoju), może....? jestem jak ranna lwica która resztkami sił próbuje ochronić swoje dzieci przed światem ale nie starcza jej sił na to żeby samej podnieść się z ziemi... chciałabym żeby moją siłą byli Oni... moi synowie...
może to zimowa depresja i na wiosnę będzie lepiej... na razie jest mi źle, ciężko i smutno.. ech... pójdę się pomodlić... może to da mi odrobinę spokoju duszy i pozwoli zasnąć... http://pl.youtube.com/watch?v=bfe9cvv33nk

Ty Panie tyle czasu masz Mieszkanie w chmurach i błękicie
A ja na głowie mnóstwo spraw I na to wszystko jedno życie.
A skoro wszystko lepiej wiesz Bo patrzysz na nas z lotu ptaka
To powiedz czemu tak mi jest Że czasem tylko siąść i płakać.
Ja się nie skarżę na swój los Potulna jestem jak baranek
I tylko mam nadzieję że, Że chyba wiesz co robić Panie?

Ile mam grzechów któż to wie A do liczenia nie mam głowy
Wszystkie darujesz mi i tak Nie jesteś przecież drobiazgowy.
Lecz czemu mnie do niebios bram Prowadzisz drogą taką krętą
I czemu wciąż doświadczasz tak Jak gdybyś chciał uczynić świętym.
Nie chcę się skarżyć na swój los Nie proszę więcej niż dać możesz
I ciągle mam nadzieję Że chyba wiesz co robisz Boże?

To życie minie jak zły sen Jak tragifarsa komediodramat
A gdy się zbudzę westchnę cóż To wszystko było chyba zamiast.
Lecz póki co w zamęcie trwam Liczę na palcach lata szare
I tylko czasem przemknie myśl Przecież nie jestem tu za karę.


Dziś czuje się jak mrówka Czyjś but tratuje jej mrowisko
Czemu mi dałeś wiarę w cud A potem odebrałeś wszystko.
Ja się nie skarżę na swój los Choć wiem, jak będzie jutro rano
Tyle powiedzieć chciałam ci Zamiast... pacierza na dobranoc



czwartek, 1 stycznia 2009

nowy?...

no i się zaczęło... znowu... nowy rok, nowe ceny, nowe stawki i taryfy... nowe wybryki moich dzieci (czy aby na pewno nowe?) nowe problemy... właściwie stare tylko wiecznie odgrzewane... w sumie standard tylko cyfra się zmieniła... a jeśli ten cały nowy rok ma być taki jak dzisiejszy dzień to ja podziękuję... nie chcę... wracam do starego (roku oczywiście) szkoda że się tak nie da... można by spróbować wejść w ten nowy jeszcze raz... bardziej się przygotować, lepiej ustalić... ech... coś mi dzisiaj nie idzie nawet pisanie... no bo niby jak ma iść jeśli od samego początku jest zgrzyt... ot tak na ten przykład moje dziecko... młodsze... w starym roku ustaliliśmy że na Sylwestra pójdzie sobie z kolegami połazić i wypić piwo (3 piwa...) potem pojawi się w domu i pójdziemy spać... owszem... ustaliliśmy... i co z tego? poszedł połazić od za piętnaście siódma wieczorem... niech idzie mówię... co mu będę bronić w końcu ma te 17 lat... ja tez poszłam ale zanim poszłam to zrobiłam mu obiecaną sałatkę jarzynową, zamarynowałam krewetki żeby można było je potem usmażyć, zrobiłam sernik czekoladowy na który czekał z niecierpliwością (bo lubi) upiekłam szynkę z miodem i cynamonem... wyszykowałam się i poszłam... do znajomych do bloku obok (więc blisko). O północy dziecko zadzwoniło i wrzeszczało do mnie że mi życzy zdrowia i pieniędzy... wrzeszczeli wszyscy... cała ekipa... miło że starej matce kolegi wyryczeli życzenia w końcu w tym wieku rodziców nie traktuje się jak ludzi tylko jak zło konieczne a jednak... to miłe... O trzeciej poszłam do domu bo mi się spać chciało (stara jestem i zmęczona); kładąc się napisałam smsa do dziecka że idę spać i żeby długo nie łazili (bo kolega miał u nas nocować - lubię kolegę)... po godzinie obudził mnie dzwonek domofonu... nie wstałam bo stwierdziłam że mi się nie chce... dziecko ma klucze więc sobie otworzy a obcy... to nie czas na odwiedziny (w końcu to 4 nad ranem)... za 15 minut ktoś z uporem maniaka zawisł na domofonie... więc wstałam... warknęłam do słuchawki i usłyszałam kolegę (co miał u nas spać) że chciałby chociaż swoje rzeczy zabrać... eee... yyyy... nic z tego nie rozumiałam ale otworzyłam... młody wszedł i powiedział że nie wie gdzie jest moje dziecko więc on chyba pójdzie do domu... W pół do piątej to nie jest dobry czas na pałętanie się nieletniego po ulicach więc pościeliłam mu wyrko i poszedł spać... ja wróciłam do sypialni... z niepokojem usiłowałam się dodzwonić do dziecka ale... telefon chyba miał w bucie albo wlókł za sobą na smyczy bo nie słyszał jak skowyczy... w końcu wyczerpany dzwonieniem padł... w słuchawce było tylko słychać że abonent jest hen i nie odbierze... wytłumaczyłam sobie że jest już duży i że trafi do domu... z resztą wypite wino i dwie lampki szampana szybko utuliły mnie do snu... rano (12!) obudziło mnie smarkanie w łazience... ale to nie było smarkanie mojego dziecka... to kolega... wstał cichcem i w łazience pozbył się kataru... wstałam i ja żeby sprawdzić czy moje dziecko też będzie chciał smarkać... ale nic z tego... dziecka nie było... zaniepokojona zapytałam kolegę czy coś wie... odparł że rozstali się w lesie bo dziecko bajerowało osiedlową flądrę a koledze było zimno więc przyszedł do domu... aha... czyli moje dziecko pewnie poszło z flądrą i pewnie u niej śpi... hm... poczekam... z kolega zjedliśmy śniadanie z koncertem noworocznym z Wiednia w tle... zrobiła się piętnasta... późno już a mojego dziecka ani śladu.. obdzwoniłam kolegów, flądrę, mamę i nic... nikt nie widział go od 4.30... telefon dziecka umarł więc... zero kontaktu... o 17.30 za namową mamy i siostry zgłosiłam zaginięcie dziecka na komisariat policji... pan policjant przyjął zgłoszenie i poprosił o osobiste stawienie się... teraz... łzy mnie prawie udusiły ale jakoś musiałam się trzymać bo oczy to istotny element w prowadzeniu samochodu... wyjeżdżając spod bloku zobaczyłam trzy snujące się cienie... JEST! moje dziecko! JEST! matko kochana! znalazł się! stłumiłam entuzjazm, kazałam wsiąść do auta i zawiozłam na komisariat na "lekcję pokory". Pan policjant powiedział co na ten temat myśli i że dziecko powinno dost szlaban do końca roku... (za długo - ja sama bym nie dała rady)... wróciliśmy do domu, słowa grzęzły mi w gardle i tak na prawdę poza "ja nie wiem jak ja mam z tobą postępować" nie wydukałam nic konstruktywnego... teraz dziecko siedzi z kolegą w pokoju a ja tu...
więc nie wiem czy to że nadszedł ten "nowy" coś zmieni... ale jak to kiedyś ktoś powiedział... "nadzieja umiera ostatnia..." więc mam tę nadzieję na lepszy nowy rok...
dobranoc