czwartek, 1 stycznia 2009

nowy?...

no i się zaczęło... znowu... nowy rok, nowe ceny, nowe stawki i taryfy... nowe wybryki moich dzieci (czy aby na pewno nowe?) nowe problemy... właściwie stare tylko wiecznie odgrzewane... w sumie standard tylko cyfra się zmieniła... a jeśli ten cały nowy rok ma być taki jak dzisiejszy dzień to ja podziękuję... nie chcę... wracam do starego (roku oczywiście) szkoda że się tak nie da... można by spróbować wejść w ten nowy jeszcze raz... bardziej się przygotować, lepiej ustalić... ech... coś mi dzisiaj nie idzie nawet pisanie... no bo niby jak ma iść jeśli od samego początku jest zgrzyt... ot tak na ten przykład moje dziecko... młodsze... w starym roku ustaliliśmy że na Sylwestra pójdzie sobie z kolegami połazić i wypić piwo (3 piwa...) potem pojawi się w domu i pójdziemy spać... owszem... ustaliliśmy... i co z tego? poszedł połazić od za piętnaście siódma wieczorem... niech idzie mówię... co mu będę bronić w końcu ma te 17 lat... ja tez poszłam ale zanim poszłam to zrobiłam mu obiecaną sałatkę jarzynową, zamarynowałam krewetki żeby można było je potem usmażyć, zrobiłam sernik czekoladowy na który czekał z niecierpliwością (bo lubi) upiekłam szynkę z miodem i cynamonem... wyszykowałam się i poszłam... do znajomych do bloku obok (więc blisko). O północy dziecko zadzwoniło i wrzeszczało do mnie że mi życzy zdrowia i pieniędzy... wrzeszczeli wszyscy... cała ekipa... miło że starej matce kolegi wyryczeli życzenia w końcu w tym wieku rodziców nie traktuje się jak ludzi tylko jak zło konieczne a jednak... to miłe... O trzeciej poszłam do domu bo mi się spać chciało (stara jestem i zmęczona); kładąc się napisałam smsa do dziecka że idę spać i żeby długo nie łazili (bo kolega miał u nas nocować - lubię kolegę)... po godzinie obudził mnie dzwonek domofonu... nie wstałam bo stwierdziłam że mi się nie chce... dziecko ma klucze więc sobie otworzy a obcy... to nie czas na odwiedziny (w końcu to 4 nad ranem)... za 15 minut ktoś z uporem maniaka zawisł na domofonie... więc wstałam... warknęłam do słuchawki i usłyszałam kolegę (co miał u nas spać) że chciałby chociaż swoje rzeczy zabrać... eee... yyyy... nic z tego nie rozumiałam ale otworzyłam... młody wszedł i powiedział że nie wie gdzie jest moje dziecko więc on chyba pójdzie do domu... W pół do piątej to nie jest dobry czas na pałętanie się nieletniego po ulicach więc pościeliłam mu wyrko i poszedł spać... ja wróciłam do sypialni... z niepokojem usiłowałam się dodzwonić do dziecka ale... telefon chyba miał w bucie albo wlókł za sobą na smyczy bo nie słyszał jak skowyczy... w końcu wyczerpany dzwonieniem padł... w słuchawce było tylko słychać że abonent jest hen i nie odbierze... wytłumaczyłam sobie że jest już duży i że trafi do domu... z resztą wypite wino i dwie lampki szampana szybko utuliły mnie do snu... rano (12!) obudziło mnie smarkanie w łazience... ale to nie było smarkanie mojego dziecka... to kolega... wstał cichcem i w łazience pozbył się kataru... wstałam i ja żeby sprawdzić czy moje dziecko też będzie chciał smarkać... ale nic z tego... dziecka nie było... zaniepokojona zapytałam kolegę czy coś wie... odparł że rozstali się w lesie bo dziecko bajerowało osiedlową flądrę a koledze było zimno więc przyszedł do domu... aha... czyli moje dziecko pewnie poszło z flądrą i pewnie u niej śpi... hm... poczekam... z kolega zjedliśmy śniadanie z koncertem noworocznym z Wiednia w tle... zrobiła się piętnasta... późno już a mojego dziecka ani śladu.. obdzwoniłam kolegów, flądrę, mamę i nic... nikt nie widział go od 4.30... telefon dziecka umarł więc... zero kontaktu... o 17.30 za namową mamy i siostry zgłosiłam zaginięcie dziecka na komisariat policji... pan policjant przyjął zgłoszenie i poprosił o osobiste stawienie się... teraz... łzy mnie prawie udusiły ale jakoś musiałam się trzymać bo oczy to istotny element w prowadzeniu samochodu... wyjeżdżając spod bloku zobaczyłam trzy snujące się cienie... JEST! moje dziecko! JEST! matko kochana! znalazł się! stłumiłam entuzjazm, kazałam wsiąść do auta i zawiozłam na komisariat na "lekcję pokory". Pan policjant powiedział co na ten temat myśli i że dziecko powinno dost szlaban do końca roku... (za długo - ja sama bym nie dała rady)... wróciliśmy do domu, słowa grzęzły mi w gardle i tak na prawdę poza "ja nie wiem jak ja mam z tobą postępować" nie wydukałam nic konstruktywnego... teraz dziecko siedzi z kolegą w pokoju a ja tu...
więc nie wiem czy to że nadszedł ten "nowy" coś zmieni... ale jak to kiedyś ktoś powiedział... "nadzieja umiera ostatnia..." więc mam tę nadzieję na lepszy nowy rok...
dobranoc

1 komentarz:

  1. Och Gosiu, faktycznie mialas zamet... Czemu do mnie nie zadzwonilas i nie zwierzylas sie? No ale moge sobie tu poczytac. Wojtek przegial...Mialas nerwy w strzepkach zapewne. Ja gdybym uslyszala o tym lesie, to pomyslalabym, ze ktos mi zamordowal dziecko. Ja mimo wszystko wierze w Wojtka i trzymam za Was kciuki, buziaczki . Yvonne

    OdpowiedzUsuń