piątek, 27 listopada 2009

po raz enty jestem genialna...

tak, właśnie tak... jestem genialna... szkoda tylko że nie potrafię poradzić sobie z własnymi dziećmi.. ale dziś byłam genialna...
zacznijmy od początku...
jakiś czas temu przez nieuwagę zalałam sobie palnik w kuchence gazowej... palnik którego używałam codziennie... nie za duży, nie za mały... w sumie najlepszy i pewnie dlatego tak eksploatowany... ponieważ jestem osobą leniwą na swój sposób staram się usprawniać sobie życie i tak począwszy od pasty do butów w spraju, przez zmywarkę do naczyń i telewizor, sprzęt grający na pilota... a skończywszy na samochodzie z autoalarmem i central zamkiem... kupiłam sobie do zlewozmywaka w kuchni wlewkę z wężem jak do prysznica żebym mogła postawić sobie garnek na gazie i wlać wody do wielkiego gara na rosół... tak więc moje lenistwo doprowadziło do tego że zalałam palnik... miałam nadzieję że jak wyschnie to będzie działał jak trzeba... ale nic z tego... palnik pokazał mi środkowy palec i stwierdził że nie będzie ze mną współpracował... dwa tygodnie wyginałam się gotując na "nietakich" palnikach aż wreszcie powiedziałam sobie "basta"! ponieważ mam "talent" po moim tacie który był wszechstronnie uzdolniony technicznie... ja też ten talent posiadam... ojciec całe życie chciał zrobić ze mnie chłopca... byłam strzyżona na "pazia", nosiłam spodnie i całymi godzinami siedziałam z nim w piwnicy przyglądając się temu co robił... a robił różne cuda... naprawiał rowery, grzebał przy motorze, kleił mamie taborety, zbijał ramki do obrazków, regenerował akumulatory, kleił podeszwy w butach na specjalnym kopycie, pastował nam buty, remontował "skarpetę" znaczy się Syrenkę (samochód taki) a ja... podawałam narzędzia, patrzyłam, przytrzymywałam... i w ten sposób mimo woli chłonęłam wiedzę tak bardzo potrzebną samotnej kobiecie... wiem na przykład że do uszczelniania zaworów w rurach wodociągowych można używać teflonowej taśmy a do uszczelniania mufek w rurach gazowych lepiej używać pakuł konopnych moczonych w oleju lnianym... bo są szczelniejsze... a poza tym rury z wodą są tzw białe ze szwem a do gazu muszą być czarne bezszwowe chociaż teraz i tak wszystko robi się miedziane... umiem posługiwać się gwintownicą i narzynkami, potrafię wymienić uszczelkę w kranie (chociaż kiedy mogę się kimś -moim Niedźwiadkiem-wyręczyć robię to) bo przecież do cholery jestem kobietą a nie chłoporobotnikiem! co nie zmienia postaci rzeczy że wiele umiem. sama sobie naprawię suszarkę do włosów, czajnik bezprzewodowy, zawieszę żyrandol, położę tapetę (nawet na suficie), zrobię wylewkę i położę parkiet... mój ojciec wbrew pozorom był dobrym nauczycielem... ale wracając do mojego zalanego palnika... odpaliłam neta, znalazłam instrukcję konserwacji kuchenki i ... zrobiłam to... zakręciłam zawór gazowy, rozkręciłam pół kuchenki, wyczyściłam, wymyłam rozpuszczalnikiem (pędzelkiem), wyszorowałam szczotką drucianą i.... DZIAŁA! tadaaam! naprawiłam sobie palnik... miedzianym drucikiem przepchałam dyszę i jest ok... jestem z siebie dumna... On na pewno też byłby dumny chociaż pewnie nigdy by mi tego nie powiedział... taki był dziwaczny trochę... pewnie nikt nie nauczył go okazywania uczuć... teraz wisi u mnie w kuchni na kalendarzu i pewnie gdzieś tam z góry patrzy na swoje dzieło... na pierworodną córkę trochę babochłopa ale za to umiejącą poradzić sobie w życiu (przynajmniej technicznie)...
ech... kocham Cię tato... mimo wszystko...
:o))

piątek, 20 listopada 2009

meil do nieznajomej

dziś jest TEN dzień... dzień zero... dzień w którym... tak się złożyło że opatrzność zesłała mi Ją... i jej małą depresję... więc do Niej napisałam:
"Słonko... nie łam się... to nie takie straszne mieć chandrę... a depresja... depresja to stan duszy... składowa wszystkiego tego co nas dotyka... dobrego i złego... i wcale nie trzeba mieć myśli samobójczych żeby swój stan określić jako depresyjny... opowiem Ci moją historię... jeśli chcesz... dziś jest ten właśnie dzień... ten w którym tak na prawdę zaczęłam żyć na nowo... choć wtedy, dokładnie 5 lat temu świat zawalił mi się na głowę... w lipcu 2004 roku dowiedziałam się że mam nowotwór macicy... strzał między oczy! z dnia na dzień straciłam wszystkie plany, nadzieje, marzenia... operacja, rekonwalescencja, psycholog żebym mogła stanąć na nogi, powrót do pracy... i 19 listopada... odszedł mój mąż... zostawił mnie jeszcze nie do końca zdrową z dwoma dorastającymi synami (13 i 16 lat) , komornikiem na karku, długami w spółdzielni, elektrowni, gazowni i totalną pustką w głowie (po jego odejściu po raz pierwszy w życiu otworzyłam jego korespondencję z banku, okazało się że ma uzbierane na koncie ponad 24 tys złotych) ... płakałam bardzo długo... nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie pomagały wizyty u psychologa, rozmowy, zapomogi, przyjaciele... nie pomagało nic... w ciągu miesiąca schudłam 6 kilo, w Wigilię Bożego Narodzenia złamałam nogę w kolanie... to był gwóźdź do mojej wewnętrznej trumny... nie żyłam... nie myślałam, nie spałam, nie jadłam, kładłam się zmęczona, nie mogłam zasnąć, kiedy zasnęłam budziłam się po dwóch godzinach ze świadomością że umieram, że moje serce przestaje bić, że nie mogę oddychać, że nie mogę wydobyć z siebie wołania o pomoc... leżąc w ciemności nie miałam siły płakać... umierałam... moje dzieci były zaniedbane, starszy syn przestał chodzić do szkoły (1 klasa technikum) , młodszy był bardzo dobrym uczniem... zaczął mieć kłopoty w szkole... a ja... ja umierałam... nie potrafiłam żyć.. aż któregoś śnieżnego i mroźnego dnia wstałam i poszłam do sąsiadki... jest pielęgniarką w akademii... poprosiłam o pomoc... zaraz na drugi dzień dostałam karteczkę z umówioną wizytą do psychiatry... z nogą w gipsie od kostki do pachwiny, o kulach, autobusem z tego cholernego miejsca które przypominało mi co dzień jaka jestem beznadziejna pojechałam do akademii medycznej w Gdańsku... lekarz kiedy mnie zobaczyła bez słów wiedziała że potrzebuję natychmiastowej pomocy... byłam cieniem człowieka... dostałam silne leki antydepresyjne, nasenne i jakieś tam jeszcze... po tygodniu byłam innym człowiekiem... stawałam na nogi... był luty a ja wreszcie po 4 miesiącach beznadziei i życia we łzach zaczynałam widzieć świat... i nagle wszystko zaczęło się układać... z polisy dostałam świadczenie z tytułu przebytej operacji na nowotwór... spłaciłam komornika, ślubnego ściągnęłam o pieniądze za zaległe czynsze, gaz, światło... pieniądze z polisy wystarczyły też na rowerek do rehabilitacji kolana i mały samochód, zaczęłam chodzić na basen, wróciłam do pracy i... drugi raz złamałam to samo kolano... MASAKRA! ale tym razem wiedziałam co robić...do pracy chodziłam z gipsem, nie siedziałam sama w domu, zaczęłam spotykać się ze znajomymi, wyremontowałam kuchnię, po prostu zaczęłam żyć na własny rachunek... potem przyszło lato i nagle okazało się że ważę 20 kilo mniej! jestem laska! faceci się za mną oglądają! nie jestem starą bezużyteczną babą! potem przyszedł czas na spotkanie z psychologiem... program dla kobiet które chcą świadomie kierować swoim życiem (również duchowym i emocjonalnym), to właśnie on nauczył mnie radzić sobie z depresją i niewygodnym stanem umysłu... dziś, po 5 latach od tamtych wydarzeń jestem nowym człowiekiem... resztę napiszę Ci w następnym meilu bo nie wiem czy takie eseje można tu pisać... buźka i lecę pisać dalej
:o)"