sobota, 24 stycznia 2009

wieczorne kotowanie...

ciekawe że zwykle wieczorami miewam najlepsze pomysły, jakoś tak wtedy najlepiej pisze mi się listy, meile, smsy (ale nie szaleję bo to zwykle późny wieczór), wtedy wpadają mi do głowy najciekawsze pomysły, wyszukane słowa i logiczne zdania... może dlatego że po całym zwariowanym dniu człowiek kładąc się do łóżka robi mimo woli analizę tegoż dnia (przynajmniej my, kobiety tak mamy) tylko że wtedy nie do końca jest możliwość przelania swoich myśli na... cokolwiek... pisać mi się nie chce, klikać też, a gadać do dyktafonu tym bardziej... i te wszystkie "złote" myśli ulatują gdzieś wraz ze snem... szkoda...
wytrąciłam się w wątku... mój zwariowany kot (dziewczynka Mi-Luśka) włazi ma mnie, mruczy, pomiaukuje, mizia się i pokazuje brzuszek kładąc się na moich kolanach... nie mam możliwosci napisania czegokolwiek bo układa łapki i pysio na mojej ręce (tej z myszką) ogon wkłada mi do nosa i oczu, kręci się i ociera... po prostu daje mi do zrozumienia że pora iść spać... kocham te moje futerka... obie... gdyby nie one czasami wpadłabym w dół głęboki jak rów mariański i nikt by mnie stamtąd nie wydostał... a tak, przychodzą, przytulają się i wiem że jeszcze jestem komuś potrzebna, że ktoś na mnie czeka i miauczy pod drzwiami kiedy wkładam klucz do zamka, biegnie do kuchni (między nogami tak, że czasem potykam się o nie) i cieszy się kiedy wyciągam rękę żeby je pogładzić po grzbiecie... moje dziewczynki są strasznie kochane, wiedzą kiedy jestem szczęśliwa, biegają wtedy i bawią się... a kiedy mi smutno przychodzą, układają się na kolanach i mruczą...wtedy natychmiast robi mi się ciepło na duszy... i świat wydaje się cieplejszy... mogłabym wiele pisać o moich kotach, są ze mną od "zawsze" najpierw babcina Szarka, potem Kicia "dziadka" od mojej niani, później kot Majka przywleczony z podwórka do mieszkania w bloku i ułożony do snu w głębokim wózku dla lalek, kot Kuba mojej serdecznej przyjaciółki, kotka Emerytka z Kolonii Zręby najbardziej łowna ze wszystkich kotów na Suchaninie, następnie kotka Psotka mojej szwagierki... Bóg jeden wie co się z nią stało (z kotką) po wyrzuceniu jej z domu, kocur Mrukol... najwierniejszy przyjaciel który został podrzucony przez swoją mamę do mojej siostry za lodówkę i przyjechał do mnie przez cały Gdańsk w siatce reklamówce w dziecinnym wózku... miał wtedy 3 tygodnie i musiałam karmić go pipetą bo nie umiał pić z miseczki... potem Sara i Tina, moje ukochane dwie siostrzyczki (nie mogłam się zdecydować którą chcę więc wzięłam obie) Tiny już niestety ze mną nie ma... ale za to na jej miejsce przyszłą mała działkowa przybłęda Mi-Lusia... przylepka jakiej świat nie widział... no i rozwesela Sarę (starszą kotkę) żeby nie zgnuśniała...


kotami zaraziłam wielu znajomych, rodzinkę... siostrę bo ma którąś z kolei kotkę (obecna ma na imię Zyta), teściom podarowałam kocurka Florka, przyjaciółka ma koteczkę Raminę (nazwa od pierwszych liter imion RAfał Monika IwoNA) i wiele jeszcze innych osób...
hehe... ja chyba w poprzednim wcieleniu (jeśli oczywiście nie byłam Hitlerem, Gebelsem albo Iwanem Groźnym) byłam kotem... do tej pory chadzam własnymi drogami (nie wszystkim to odpowiada ale... to nie mój problem) uwielbiam mleko, mięsko (surowe również) rybki i jajka w każdej postaci... lubię kiedy jest mi ciepło i gdy ktoś podrapie mnie za uchem... na pewno byłam kotem... a jesli nie zwyczajnym kotem to z pewnością jednym z tego gatunku... może jednak lwicą?
dobranoc :o)

wtorek, 6 stycznia 2009

jak ranna lwica...

bycie matką to stresujące zajęcie... pełne trosk, obaw i pytań ale również radości, dumy i nadziei... w moim matkowaniu przeważa niestety troska z domieszką nadziei... ja sama nigdy nie byłam idealnym dzieckiem.. wagarowałam, kłamałam jakby mi ktoś za to płacił, kombinowałam na prawo a zwłaszcza lewo ale zawsze zapalała mi się czerwona lampka kiedy byłam bliska "przeciągnięciu struny"... moim dzieciom chyba wysiadła żarówka w tej lampce... nie pomagają tłumaczenia, prośby, groźby i zakazy, nie pomagają łzy i rozpacz... nie pomaga nic... gdzie popełniłam błąd w kształtowaniu ich osobowości? gdzie jest "haczyk"? dlaczego tak ciężko jest im zrozumieć że nikt za nich życia nie przeżyje, wiedza i doświadczenie nie przyjdzie samo, nie można ich zdobyć wpisując tajny kod jak w grze... i przede wszystkim że to życie jest tylko jedno i nie da się go przeżyć jeszcze raz i jeszcze raz... ja wiem, człowiek jest mądry swoją mądrością, mądrością którą sam zdobył na własnej drodze, ucząc się na własnych błędach i parząc własne palce ale do cholery przecież jeśli poparzy się całe dłonie to ciężko jest potem umyć twarz nie mówiąc o dźwiganiu swojego losu! dlaczego tak ciężko jest przekonać moje dziecko że zamykanie się w domu, "siedzenie" w kompie po 12, 14, 20 godzin, niedojadanie i nieodbieranie telefonów to nie jest życie... kiedy człowiek ma 21 lat to chyba powinien już zacząć myśleć... próbować być samodzielnym, niezależnym, samowystarczalnym... czy posiadanie samodzielnego (wynajętego, opłacanego) mieszkania, pracy z cotygodniową wypłatą o która nie trzeba było walczyć i możliwości zdobywania wykształcenia w szkole dla dorosłych to za mało żeby "normalnie" żyć? wydawanie zarobionych pieniędzy w 1 dzień (przez pozostałe 6 jedząc niewiele i byle co), zadłużanie się gdzie tylko się da (wypożyczalnia DVD, spożywczak, gazownia, elektrownia, resztki kumpli), oszukiwanie i łganie "w żywe oczy" (matce, ojcu, babci, bratu, znajomym), kombinowanie w pracy(znikanie na wiele godzin pod pretekstem przyniesienia śrubki z kantorka), podkradanie współpracownikom drugiego śniadania (bo na swoje nie ma już kasy), plotkowanie o każdym kto nawinie się na myśl... czy to jest sposób na życie? Panie Boże... czy ja już do końca życia będę się zastanawiała kiedy mój dorosły syn stanie mi w drzwiach i powie "nie mam dokąd pójść-zostaję", czy ja już nigdy nie będę miała spokojnego snu bez obaw że może dziś właśnie "przegiął" i leży teraz gdzieś w rowie i dogorywa bez przyjaciół, bez dziewczyny, bez kogokolwiek kto mógłby mu podać rękę? kocham te moje dzieci ale czasem nie mam już sił, nie wiem co robić, gdzie szukać wsparcia, jak uczyć żeby docierało... przecież ja nie mam stalowego zdrowia, nie jestem psychologiem, nie mam milionów żeby moje dzieci mogły "olać" życie i czerpać z tego co im matka da... nie mam... i nie chce mieć... chcę tylko żeby wyrośli na uczciwych, rzetelnych i uczuciowych ludzi... żeby byli szczęśliwi i może trochę bogatsi ode mnie, żebym mogła spokojnie przyjąć ich w domu bez obawy że zniknie mi książka, płyta, mysz komputerowa lub spodnie od dresu... czy to tak wiele? bardzo się staram nauczyć ich że "nie żyje się, nie kocha i nie umiera na próbę" że to nie gra komputerowa... że jeśli kogoś zranią to poleje się krew a nie pojawi się nowe życie... może jestem zbyt słaba? może za mało konsekwentna (dla własnego świętego spokoju), może....? jestem jak ranna lwica która resztkami sił próbuje ochronić swoje dzieci przed światem ale nie starcza jej sił na to żeby samej podnieść się z ziemi... chciałabym żeby moją siłą byli Oni... moi synowie...
może to zimowa depresja i na wiosnę będzie lepiej... na razie jest mi źle, ciężko i smutno.. ech... pójdę się pomodlić... może to da mi odrobinę spokoju duszy i pozwoli zasnąć... http://pl.youtube.com/watch?v=bfe9cvv33nk

Ty Panie tyle czasu masz Mieszkanie w chmurach i błękicie
A ja na głowie mnóstwo spraw I na to wszystko jedno życie.
A skoro wszystko lepiej wiesz Bo patrzysz na nas z lotu ptaka
To powiedz czemu tak mi jest Że czasem tylko siąść i płakać.
Ja się nie skarżę na swój los Potulna jestem jak baranek
I tylko mam nadzieję że, Że chyba wiesz co robić Panie?

Ile mam grzechów któż to wie A do liczenia nie mam głowy
Wszystkie darujesz mi i tak Nie jesteś przecież drobiazgowy.
Lecz czemu mnie do niebios bram Prowadzisz drogą taką krętą
I czemu wciąż doświadczasz tak Jak gdybyś chciał uczynić świętym.
Nie chcę się skarżyć na swój los Nie proszę więcej niż dać możesz
I ciągle mam nadzieję Że chyba wiesz co robisz Boże?

To życie minie jak zły sen Jak tragifarsa komediodramat
A gdy się zbudzę westchnę cóż To wszystko było chyba zamiast.
Lecz póki co w zamęcie trwam Liczę na palcach lata szare
I tylko czasem przemknie myśl Przecież nie jestem tu za karę.


Dziś czuje się jak mrówka Czyjś but tratuje jej mrowisko
Czemu mi dałeś wiarę w cud A potem odebrałeś wszystko.
Ja się nie skarżę na swój los Choć wiem, jak będzie jutro rano
Tyle powiedzieć chciałam ci Zamiast... pacierza na dobranoc



czwartek, 1 stycznia 2009

nowy?...

no i się zaczęło... znowu... nowy rok, nowe ceny, nowe stawki i taryfy... nowe wybryki moich dzieci (czy aby na pewno nowe?) nowe problemy... właściwie stare tylko wiecznie odgrzewane... w sumie standard tylko cyfra się zmieniła... a jeśli ten cały nowy rok ma być taki jak dzisiejszy dzień to ja podziękuję... nie chcę... wracam do starego (roku oczywiście) szkoda że się tak nie da... można by spróbować wejść w ten nowy jeszcze raz... bardziej się przygotować, lepiej ustalić... ech... coś mi dzisiaj nie idzie nawet pisanie... no bo niby jak ma iść jeśli od samego początku jest zgrzyt... ot tak na ten przykład moje dziecko... młodsze... w starym roku ustaliliśmy że na Sylwestra pójdzie sobie z kolegami połazić i wypić piwo (3 piwa...) potem pojawi się w domu i pójdziemy spać... owszem... ustaliliśmy... i co z tego? poszedł połazić od za piętnaście siódma wieczorem... niech idzie mówię... co mu będę bronić w końcu ma te 17 lat... ja tez poszłam ale zanim poszłam to zrobiłam mu obiecaną sałatkę jarzynową, zamarynowałam krewetki żeby można było je potem usmażyć, zrobiłam sernik czekoladowy na który czekał z niecierpliwością (bo lubi) upiekłam szynkę z miodem i cynamonem... wyszykowałam się i poszłam... do znajomych do bloku obok (więc blisko). O północy dziecko zadzwoniło i wrzeszczało do mnie że mi życzy zdrowia i pieniędzy... wrzeszczeli wszyscy... cała ekipa... miło że starej matce kolegi wyryczeli życzenia w końcu w tym wieku rodziców nie traktuje się jak ludzi tylko jak zło konieczne a jednak... to miłe... O trzeciej poszłam do domu bo mi się spać chciało (stara jestem i zmęczona); kładąc się napisałam smsa do dziecka że idę spać i żeby długo nie łazili (bo kolega miał u nas nocować - lubię kolegę)... po godzinie obudził mnie dzwonek domofonu... nie wstałam bo stwierdziłam że mi się nie chce... dziecko ma klucze więc sobie otworzy a obcy... to nie czas na odwiedziny (w końcu to 4 nad ranem)... za 15 minut ktoś z uporem maniaka zawisł na domofonie... więc wstałam... warknęłam do słuchawki i usłyszałam kolegę (co miał u nas spać) że chciałby chociaż swoje rzeczy zabrać... eee... yyyy... nic z tego nie rozumiałam ale otworzyłam... młody wszedł i powiedział że nie wie gdzie jest moje dziecko więc on chyba pójdzie do domu... W pół do piątej to nie jest dobry czas na pałętanie się nieletniego po ulicach więc pościeliłam mu wyrko i poszedł spać... ja wróciłam do sypialni... z niepokojem usiłowałam się dodzwonić do dziecka ale... telefon chyba miał w bucie albo wlókł za sobą na smyczy bo nie słyszał jak skowyczy... w końcu wyczerpany dzwonieniem padł... w słuchawce było tylko słychać że abonent jest hen i nie odbierze... wytłumaczyłam sobie że jest już duży i że trafi do domu... z resztą wypite wino i dwie lampki szampana szybko utuliły mnie do snu... rano (12!) obudziło mnie smarkanie w łazience... ale to nie było smarkanie mojego dziecka... to kolega... wstał cichcem i w łazience pozbył się kataru... wstałam i ja żeby sprawdzić czy moje dziecko też będzie chciał smarkać... ale nic z tego... dziecka nie było... zaniepokojona zapytałam kolegę czy coś wie... odparł że rozstali się w lesie bo dziecko bajerowało osiedlową flądrę a koledze było zimno więc przyszedł do domu... aha... czyli moje dziecko pewnie poszło z flądrą i pewnie u niej śpi... hm... poczekam... z kolega zjedliśmy śniadanie z koncertem noworocznym z Wiednia w tle... zrobiła się piętnasta... późno już a mojego dziecka ani śladu.. obdzwoniłam kolegów, flądrę, mamę i nic... nikt nie widział go od 4.30... telefon dziecka umarł więc... zero kontaktu... o 17.30 za namową mamy i siostry zgłosiłam zaginięcie dziecka na komisariat policji... pan policjant przyjął zgłoszenie i poprosił o osobiste stawienie się... teraz... łzy mnie prawie udusiły ale jakoś musiałam się trzymać bo oczy to istotny element w prowadzeniu samochodu... wyjeżdżając spod bloku zobaczyłam trzy snujące się cienie... JEST! moje dziecko! JEST! matko kochana! znalazł się! stłumiłam entuzjazm, kazałam wsiąść do auta i zawiozłam na komisariat na "lekcję pokory". Pan policjant powiedział co na ten temat myśli i że dziecko powinno dost szlaban do końca roku... (za długo - ja sama bym nie dała rady)... wróciliśmy do domu, słowa grzęzły mi w gardle i tak na prawdę poza "ja nie wiem jak ja mam z tobą postępować" nie wydukałam nic konstruktywnego... teraz dziecko siedzi z kolegą w pokoju a ja tu...
więc nie wiem czy to że nadszedł ten "nowy" coś zmieni... ale jak to kiedyś ktoś powiedział... "nadzieja umiera ostatnia..." więc mam tę nadzieję na lepszy nowy rok...
dobranoc