piątek, 17 kwietnia 2009

nieoczekiwany zwrot akcji

no i jestem... po świętach, trochę lżejsza (mimo świątecznego obżarstwa) i trochę lepiej śpię...
ale może zacznę od początku...
ponieważ jakiś czas temu dopadła mnie zmora zwana depresją poszłam do "pani doktór" która nie słuchając co do niej rozmawiam wypisała mi receptę na jakieś dragi... popełzłam do apteki, wydałam kasę, załadowałam torebkę pudełkami z pigułami i wróciłam do domu... następnego dnia rano po śniadaniu połknęłam pigułę... i tak z dnia na dzień łykałam je regularnie... co prawda czasem w weekend zdarzyła mi się zapomnieć ale przecież świat się od tego nie zawalił... a przynajmniej tak mi się wydawało do "lanego poniedziałku"
przygotowując święta zapomniałam wziąć dragi w sobotę, potem w niedzielę wielkanocną pojechałam na śniadanie do mamy więc też nie wzięłam (skleroza postępująca) a potem w lany poniedziałek stwierdziłam ze jak przez dwa dni czuję się bez nich dobrze to po co je w ogóle brać... i tu się moooocno pomyliłam... dzień był piękny, słoneczny, po śniadaniu około 15.00 (hehe) pojechałm do mamy żeby wywlec Ją na spacer bo co tak bedzie sama w chałupie siedziała... poejchałyśmy więc nad morze do Brzeźna... było super! spacerowałyśmy w słonku popijając "krople beskidu" i plotkując o czym tylko się dało... po spacerze pojechałyśmy do mamy, zjadłyśmy po jajku w majonezie i kawałku ciatsa, wypiłam herbatę i pojechałam do domu. Nic nie wskazywało na to że mój żołądek nie będzie chciał ze mną współpracować... wieczorem usiadłam ze kubkiem mietowej herbaty przed TV i ... zrobiło mi się niedobrze... ale stwierdziałm że to pewnie to jajo w majonezie się tam kotłuje więc dla świętego spokoju poszłam spać (bo rano do roboty!) rano jak zwykla wstałam, wypiłam kubek mleka i zapakowałam do torebki miętowe saszetki z herbatką... było spokojnie... do 10.30... potem zaczęła się "polka"... żołądek żył własnym życiem a ja musiałam skończyć to, co zaczęłam... skończyłam i o 13 zwolniłam się do domu bo mdłości nasiliły się na tyle że miałam zawroty głowy... jadąc do domu kupiłam sobie warzywka z cielęcinką dla dzieci od 7-go miesiąca życia bo przecież coś trzeba wrzucić "na ruszt" żeby nie zemdleć... w domu podgrzałam sobie tego "Gerbera" w mikrofali i zjadłam ze smakiem... to niestety nie był dobry pomysł... po godzinie "oddałam" cały obiadek umywalce... bleeeee..... i tak jeszcze 4 razy do 20.00... w między czasie obczytałam ulotkę od moich ekstra piguł i... wyczytałam że to objawy uzaleznienia i zbyt drastycznego odstawienia leku!!!!!!!! MATKO KOCHANA! JESTEM LEKOMANKĄ!!!! pomyślałam ze zgrozą... ale to przeziez niemożliwe żeby po 4 tygodniach pobierania piguł uzależnić się od nich...! postanowiłam sobie że już nigdy nie wezmę niczego co mogłoby mnie doprowadzić do teakiego stanu... a depresja... poszła w cholerę razem z "obiadkiem gerbera" do umywalki... teraz czuje się dobrze, nie mam depresji, co prawda jeszcze nie jem normalnie ale za to śpię jak niemowlę (ciekawe jak długo) i mam w d...e wszystkich ekstra lekarzy... sama sobie dam radę... (z niewielką pomocą pani psycholog, to przynajmniej nie uzależnia)
ufff.... dziś jest piątek a ja ważę o 1,5 kilo mniej niż przed świętami... hehehe... niezła kuracja... ale nie polecam bo można wpaść w bulimię albo jakieś inne paskudztwo...
idę napić się mleczka mojego ukochanego i spadam do łóżeczka... cholera! a może ja od mleka też jestem uzależniona?! hm... no nie wiem... w końcu piję je od urodzenia i to w niemałych ilościach... codziennie! ale to chyba dobre uzależnienie... mój dziadek ś.p. zawsze pił dużo mleka i jadł twarożek i do końca życia miał wszystkie swoje własne zęby! (no, poza jednym wybitym hi hi) to i ja tak mogę... w końcu nie na darmo mówią reklamy "pij mleko, bedziesz wielki"


dobranoc :o)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz